Z jednej strony świadomość, że teraz to już tylko w stronę domu... z drugiej, jeszcze tyle do zobaczenia..
Najpierw spacer po porcie za dnia. W głębi Kapitan Borchardt - najstarszy pływający pod polską banderą żaglowiec.
Pierwszy raz widzieliśmy "zalaminowane" jachty:
Obeszliśmy Jastarnię, ani ładna ani brzydka.. mocno turystyczna i takie lata 90-te. Wyszliśmy na chwilę na plażę... i jak na złość wreszcie ucichł wiatr! Można było by posiedzieć nawet! Tylko czasu już nie ma...
Pożegnanie z portem i w drogę..
Przejeżdżałam kiedyś przez półwysep i jedyne, co zapamiętałam to ciasno zastawione przyczepkami parkingi.. zastanawiałam się co to za przyjemność tak koczować.. Przyczepki dalej stoją, jedna przy drugiej. Nazwaliśmy to Czepkistan ;-)
Zajrzeliśmy jeszcze do Władysławowa, przelotem, bo jakoś nie zachęcał, i do Jastrzębiej Góry, która się okazała być okropnym miejscem bardzo turystycznym. Paskudne pozamykane budy, kiczoza i bleee.. Ale uparłam się zobaczyć miejsce najdalej wysunięte na północ. I tu wychodzi oszustwo, a raczej złe wyliczenia z czasów szkolnych. Zawsze słyszeliśmy, że najdalej jest Rozewie. A tymczasem w 2000 roku naukowcy wymierzyli, że w samym środku Jastrzębiej jest ten punkt. Teraz stoi tu kamień pamiątkowy - Gwiazda Północy. A dalej tylko to...
Później zostało nam już tylko wracać... Żmudna droga w deszczu, monotonia i brak czasu na zwiedzanie tego, co po drodze... Zatrzymaliśmy się w Jarocinie, bo już nie dawałam rady nie zasypiać. Schowaliśmy się na tyłach boiska. Rano przywitał nas śnieżek - stanowczo pora do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz