wtorek, 1 grudnia 2015

Szczeliniec

Wstajemy rano, mocno gwiździ... Ale my cali, autko całe, nawet wyspani. Zanim wypijemy kawę, zjemy śniadanie i się ogarniemy wiatr zwalnia. Ruszamy w górę, dość ostro, i jeszcze dłuższy czas idziemy w cieniu. Po drodze mijamy Wodospady Pośny, no, grubo powiedziane. Nazwalibyśmy to raczej kaskadami.. Widać przy tym, że za czasów niemieckich były tu spiętrzenia wody, leżą kawałki muru, widać fragment schodów. Wyżej zaczynają się pokazywać pierwsze imponujące skały.

Po dość mozolnym podejściu docieramy do pierwszych plam słońca i spokojnej drogi do Pasterki. Wiatr prawie znika, jest piękne słońce. Docieramy do Pasterki, jesteśmy tam pierwszy raz w życiu. I mimo lokalizacji na końcu świata, w pięknym miejscu to pierwsze wrażenie jest raczej negatywne..

   Auto na aucie... jak to w miejscu z dojazdem asfaltem. Ale ledwo przekraczamy próg i wdajemy się w rozmowę z obsługą rozumiemy dlaczego to miejsce jest już legendarne! Okrutną szyderczą rozmowę toczymy potem przy jedzeniu, wychodzimy z wielkimi uśmiechami na twarzach. Załoga podbiła nasze serca!

Ruszamy na Szczeliniec, pogoda dalej piękna, ludzi coraz więcej. Zaglądamy jeszcze na cmentarzyk w Pasterce, ludzie na nas dziwnie patrzą.. Po wdrapaniu się na Szczeliniec zaczynam wydawać dziwne dźwięki a potem rusza potok słów. Na górze wieje i jest lodowato, ale za to absolutnie pięknie! Zachwyty zachwytami, jednak Maruda jest głodna... Dobrze, że zjedliśmy coś ciepłego w Pasterce, bo po wejściu do schroniska słyszymy, że jedzenia nie ma przez godzinę, bo mają grupę do obsłużenia... Wkurzeni zjadamy nasze banany... Oczywiście nawet tu panuje kiczoza... i tak większość zamknięte ze względu na porę roku.


Po dłuższej chwili na tarasach i milionie prób zrobienia panoramy telefonem (przy silnym wietrze...) ruszamy na trasę turystyczną, która z nieznanych nam powodów jest darmowa i na własną odpowiedzialność.


Po wejściu na trasę zaczęła się zabawa, przemykanie uliczkami, przejściami, prawie w klęczki i znowu same zachwyty. Były też takie znaleziska...


Pokicaliśmy, pokucaliśmy, a potem długa droga w dół... 

Schodząc, zastanawialiśmy się co dalej... Chcieliśmy zjeść ciepłą kolację, gdzieś się przespać i dopiero rano wracać. Następnego dnia był poniedziałek i po południu pracowałam.. W końcu wymyśliliśmy, że to bez sensu. Nie mieliśmy w zasadzie wody, byliśmy spoceni po górach, do tego okazało się, że gniazdko od zapalniczki nie współpracuje z ładowarkami telefonów, mimo że normalnie ładuje pokładowy akumulator... Właściwie nie mieliśmy już smartfona z internetem, żeby szukać miejscówki czy sprawdzić drogę. Aparat padł w międzyczasie. 

Pojechaliśmy do Radkowa, który znowu tonął w mroku. Wcześniej widzieliśmy tam restaurację i pizzerię. Postawiliśmy na pizzę i była bardzo przyzwoita. Cichaczem pod siedzeniem podpięłam telefon. Po jedzeniu okazało się, że z tą ładowarką też jest coś nie tak.. w godzinę naładowała baterię może w 15 procentach.. Jeszcze zrobiliśmy sobie spacer po miasteczku i ruszyliśmy do domu... 

W międzyczasie tworzyliśmy listę rzeczy do naprawy, wymiany, do zrobienia w kamperze.. była długa...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz