poniedziałek, 28 grudnia 2015

Wycieczka spontaniczna, skończona powrotem do domu...

A miało być tak pięknie...

Spontanicznie zebraliśmy się przed południem, celem była Ślęża. Jakoś przez myśl nam nie przeszło, że ludzie wracają ze świąt... w końcu się doturlaliśmy. Zostawiliśmy auto w miejscówce podrzuconej przez kogoś z camperteam, a konkretnie to na przełęczy Tąpadła. Przeraziła nas ilość ludzi... Bar, infrastruktura handlowa, tłumy i masa aut..


Pogoda była świetna, ruszyliśmy żółtym szlakiem za radą przewodnika Polska niezwykła - dolnośląskie. Tłumy akurat schodziły, przy czym było ich coraz mniej. doszliśmy na górę akurat na zachód słońca. Widoki były piękne, coraz ciemniej.




Dom Turysty jeszcze działał (do 18:00) jednak menu nie było zachęcające.. schabowy 7,60 za 100 g.. same mięcha, wegetarianie to co najwyżej batona kupią i herbatę..  Skończyło się na 100 ml grzanego wina, smacznego, ale już bezalkoholowego. Pani z obsługi jakaś taka... nijaka.. wystrój koszmarny. Obiekt stanowczo nie zachęca by zostać. A w wielu już byliśmy i porównanie mamy.. Toaleta  budynku nie działa, bo brak wody, a na dworze straszna.

A tu upiorek czyli budynek przy stacji radiowo-telewizyjnej :-)



Schodziliśmy niebieskim szlakiem, daje popalić stawom, dużo kucania i kicania po kamolach, ale za to widokowy. Gdy dotarliśmy na miejsce, aut już nie było, bary pozamykane. Tuż obok na posesji strasznie ujadały jakieś wielkie psy, co mnie bardzo martwiło jeśli chodzi o spanie. Problem się rozwiązał w momencie próby odpalenia pieca.... w aucie było jakieś 7-8 stopni. Piec odpalił, ale tylko jedną dyszę, ciężko to było nazwać grzaniem... Po dłuższej walce Czarnowidza poddaliśmy się. Zagrzaliśmy parówki w ramach prowizorycznego obiadu i ruszyliśmy w stronę domu... Problem trzeba rozwiązać (tylko jak??) bo już za 3 dni kamperowy sylwester....


sobota, 26 grudnia 2015

Odwiedziny

Z okazji świąt odwiedziliśmy Marudera w miejscu, gdzie zimuje. Chcieliśmy go trochę rozruszać.

Nie mogło być za łatwo... Najpierw Czarnowidz musiał zrobić podmiankę akumulatora, bo się rozładował. Po czym odpalił, zamienił znowu akumulatory, chwilę poczadził spalinami i chcieliśmy ruszyć na małą przejażdżkę po okolicy. Tia.. Maruder ryknął, podskoczył i zgasł... Wniosek - coś jest nie tak ze sprzęgłem...

Po długiej walce Czarnowidza auto zostało naprawione. Sprzęgło zardzewiało i przyrosło..  Zrobiliśmy rundkę po okolicznych wsiach. Wieczorem poszliśmy spać w kamperze, a że pogoda zupełnie niezimowa to tylko raz w środku nocy odpaliliśmy ogrzewanie. W alkowie jest rewelacyjnie, na dole już gorzej.

A za parę dni kamperowy sylwester :-)

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Plany, pomysły...

Dlaczego tego tak dużo? Co kilka dni zupełnie nowy pomysł się rodzi.. a czasu i kasy na wszystko za mało.. i wszystko chciałoby się już...
Spis będzie się pewnie dalej rozrastał...
1. Czechy
2. Rumunia
3. Śnieżnik, Stezka w oblacich, Duszniki Zdrój - browar, browar Kamienica w Stroniu Śląskim
4. okolice Goerlitz, browar Landskron
5. Dolina Baryczy, Milicz i okolice
6. Srebrna Góra - PodRóżni
7. Górzno - Festiwal Artystycznych Poszukiwań
8. drugi wyjazd na Kaszuby
9. Beskidy ledwo zaczęte
10. pewnie jakieś zloty kamperowe
11. Czeskie Karkonosze
12. Ślęża
13. Pałac w Bożkowie
14. Kościół w Żeliszowie

wtorek, 1 grudnia 2015

Szczeliniec

Wstajemy rano, mocno gwiździ... Ale my cali, autko całe, nawet wyspani. Zanim wypijemy kawę, zjemy śniadanie i się ogarniemy wiatr zwalnia. Ruszamy w górę, dość ostro, i jeszcze dłuższy czas idziemy w cieniu. Po drodze mijamy Wodospady Pośny, no, grubo powiedziane. Nazwalibyśmy to raczej kaskadami.. Widać przy tym, że za czasów niemieckich były tu spiętrzenia wody, leżą kawałki muru, widać fragment schodów. Wyżej zaczynają się pokazywać pierwsze imponujące skały.

Po dość mozolnym podejściu docieramy do pierwszych plam słońca i spokojnej drogi do Pasterki. Wiatr prawie znika, jest piękne słońce. Docieramy do Pasterki, jesteśmy tam pierwszy raz w życiu. I mimo lokalizacji na końcu świata, w pięknym miejscu to pierwsze wrażenie jest raczej negatywne..

   Auto na aucie... jak to w miejscu z dojazdem asfaltem. Ale ledwo przekraczamy próg i wdajemy się w rozmowę z obsługą rozumiemy dlaczego to miejsce jest już legendarne! Okrutną szyderczą rozmowę toczymy potem przy jedzeniu, wychodzimy z wielkimi uśmiechami na twarzach. Załoga podbiła nasze serca!

Ruszamy na Szczeliniec, pogoda dalej piękna, ludzi coraz więcej. Zaglądamy jeszcze na cmentarzyk w Pasterce, ludzie na nas dziwnie patrzą.. Po wdrapaniu się na Szczeliniec zaczynam wydawać dziwne dźwięki a potem rusza potok słów. Na górze wieje i jest lodowato, ale za to absolutnie pięknie! Zachwyty zachwytami, jednak Maruda jest głodna... Dobrze, że zjedliśmy coś ciepłego w Pasterce, bo po wejściu do schroniska słyszymy, że jedzenia nie ma przez godzinę, bo mają grupę do obsłużenia... Wkurzeni zjadamy nasze banany... Oczywiście nawet tu panuje kiczoza... i tak większość zamknięte ze względu na porę roku.


Po dłuższej chwili na tarasach i milionie prób zrobienia panoramy telefonem (przy silnym wietrze...) ruszamy na trasę turystyczną, która z nieznanych nam powodów jest darmowa i na własną odpowiedzialność.


Po wejściu na trasę zaczęła się zabawa, przemykanie uliczkami, przejściami, prawie w klęczki i znowu same zachwyty. Były też takie znaleziska...


Pokicaliśmy, pokucaliśmy, a potem długa droga w dół... 

Schodząc, zastanawialiśmy się co dalej... Chcieliśmy zjeść ciepłą kolację, gdzieś się przespać i dopiero rano wracać. Następnego dnia był poniedziałek i po południu pracowałam.. W końcu wymyśliliśmy, że to bez sensu. Nie mieliśmy w zasadzie wody, byliśmy spoceni po górach, do tego okazało się, że gniazdko od zapalniczki nie współpracuje z ładowarkami telefonów, mimo że normalnie ładuje pokładowy akumulator... Właściwie nie mieliśmy już smartfona z internetem, żeby szukać miejscówki czy sprawdzić drogę. Aparat padł w międzyczasie. 

Pojechaliśmy do Radkowa, który znowu tonął w mroku. Wcześniej widzieliśmy tam restaurację i pizzerię. Postawiliśmy na pizzę i była bardzo przyzwoita. Cichaczem pod siedzeniem podpięłam telefon. Po jedzeniu okazało się, że z tą ładowarką też jest coś nie tak.. w godzinę naładowała baterię może w 15 procentach.. Jeszcze zrobiliśmy sobie spacer po miasteczku i ruszyliśmy do domu... 

W międzyczasie tworzyliśmy listę rzeczy do naprawy, wymiany, do zrobienia w kamperze.. była długa...





niedziela, 29 listopada 2015

Dziewiczy rejs...

Jak to określiła nasza koleżanka "ruszamy w dziewiczy rejs..."

Pierwsze dni listopada, w nocy może być różnie. Zebraliśmy się dość późno, uzupełnialiśmy jeszcze apteczkę, baterie do pieca, nabiliśmy pół zbiornika wody (później się okaże, że to był błąd). Po drodze jeszcze spontanicznie zahaczamy o wieżę - pomnik w Dobromierzu. Mamy szczęście spotkać właściciela, wchodzimy na górę, słuchamy opowieści. Poznajemy kawał historii okolicy, jak i samej wieży.


 Jak już zamarzamy na wietrze, ruszamy dalej. Jest piątek, po sezonie. Pierwszy punkt programu to była Palmiarnia przy Zamku Książ. Już po drodze się okazało, że można o niej zapomnieć... Ostatnie wejście jest o 14:00. Odpuszczamy, za to szybko sprawdzam Starą Kopalnię, skoro jest prawie po drodze. Okazuje się, że jest mają ostatnie wejście o 16:00. Zapada decyzja - jedziemy, jeszcze zdążymy zmontować sobie jakieś papu.  Dojeżdżamy po 15:00, trochę nam zeszło, bo Wałbrzych jest rozkopany, GPS nas pociągnął przez Szczawno, gdzie zresztą widzieliśmy znak, taki okrągły.. z czerwonym brzegiem... a na nim jak byk, że przekraczamy limit wagowy... oj tam, nie było go prawie widać. Myk myk (taaa....) przejeżdżamy, stajemy na rozległym parkingu Kopalni. Śmigamy po bilety i do toalety. Wracamy do Marudera, robimy kanapki. O wyznaczonej godzinie się stawiamy na starcie, po chwili dołącza do nas jeszcze para i przez prawie dwie godziny jesteśmy oprowadzani. Pora jest świetna, bo robi się ciemno a obiekty są pięknie podświetlone. Stanowczo polecamy!


Po zwiedzaniu wskakujemy w Marudera i turlamy się w stronę Jedliny - Zdrój. W samej Jedlinie, przy głównej ulicy (Kłodzka) po lewej znajdziecie stadion, bulodrom i malutki zalew. Tam stajemy, miejscówka dość cicha, obiekt jest pilnowany, damska toaleta była otwarta. Ruszamy już spacerkiem do browaru (1,7 km). Miejscami po ciemku, ale chodnikiem docieramy do Browaru Jedlinka, obiekt robi wrażenie. Oprócz restauracji jest hostel, ceny przyzwoite, warto pewnie zostać. Sama miejscowość jest kilkuczęściowa a my idziemy jakby między nimi, stąd miejscami ciemność... Browar zachwyca jedzeniem, włoska pizza, pyszna sałatka, do tego dobre piwo (pszeniczne fantastyczne!), zostawiamy tam niemało... ale warto!


Uszczęśliwieni wracamy do autka, śpimy spokojnie. Wyświetlacz LED nad szatniami wskazuje 13 stopni, nie trzeba włączać ogrzewania.

Następnego dnia myję włosy w umywalce w toalecie przy szatniach, niestety nic więcej nie umyję, bo nie mamy miski. Ponieważ mamy trochę wody w zbiorniku, postanawiam wypróbować prysznic. Wieczorem przecież mamy być na kempingu, to się uzupełni. Uruchamiamy pompę wody i boiler. Niestety, kończy się to tym, że woda z głównego zbiornika idzie do dodatkowego.. I tam utyka.. Myję się we wrzątku rozcieńczanym zimną wodą za pomocą garnka.. bo pompa ma już za mało zimnej wody do zaciągnięcia i kran w łazience dostaje tylko wrzątek.. Więc zaliczamy pierwszą katastrofę, mamy wodę ale jej nie mamy..  Ruszamy na spacer po części uzdrowiskowej, szlak rusza znad zalewu. Mieścinka malutka, uzdrowisko malutkie, a że pogoda tragiczna to siadamy w Klubogalerii CieKawa. Dostajemy duuużą herbatę i całkiem przyzwoite pierogi. Wracamy po auto i ruszamy w drogę, w zasadzie jest już popołudnie. Droga wygląda tak, a my mieliśmy ostro zasuwać po górach..

 Jest ciemno, ale dość wcześnie, więc zaglądamy do Radkowa. Czytałam, że to ładne stare miasteczko. I faktycznie, rynek jest bardzo ładny, klimatycznie oświetlony, boczne uliczki też.


Po spacerze ruszamy w drogę, po drodze obdzwaniam kempingi.. i jest słabo, żeby nie rzec tragicznie. NIC nie działa o tej porze roku, nikt nie proponuje nic. Zahaczamy o zalew w Radkowie, gdzie miał być zajazd i kemping, ale jest zupełnie ciemno. Robimy tylko spacer nad wodą, a raczej sadzawką.. nie umiemy sobie wyobrazić spędzania tu czasu w lecie, kąpielisko jest malutkie, przepływ wody raczej słaby.. Postanawiamy stanąć na drodze stu zakrętów, na jednym z małych parkingów. Lądujemy przy starcie szlaku na Szczeliniec, wierzymy, że pogoda będzie lepsza..

Tuż przed zaśnięciem słyszymy jak wzmaga się wiatr... Po powrocie dowiemy się, że wichury przeszły przez cały kraj (nie mamy radia w Maruderze).

piątek, 20 listopada 2015

Nasz kamper!

Się porobiło...

Od dawna kombinowaliśmy, choć nieśmiało, żeby mieć jakiś mały stary jachcik. I ciągle coś stało na przeszkodzie, jak nie brak kasy, to brak czasu, żeby dłubać w nim, to brak odwagi, to brak miejsca. I stały się tegoroczne wakacje. I stały się 3 dni na dużym campingu. I my z namiotkiem wśród namioto-hangarów i kamperów.



Wróciliśmy, zaczęło się czytanie forum, googlanie, podglądanie i podliczanie budżetu. Szybko przeszliśmy do poszukiwania konkretnego auta. Czarnowidz w tym czasie musiał wyjechać do pracy, więc stałam się specjalistką od silników, przebiegów, wyposażenia itd. Wyklarował nam się plan: 1 auto w Szczecinie, drugie w Koszalinie, a plan awaryjny w środku Polski na drogę powrotną. Zaczęło się gnębienie sprzedających, kolejne zdjęcia, kolejne pytania. Człowiek z Koszalina (fajneauta5) zaczął mącić, mieszać, zmieniać ogłoszenia, pisał, że się pomylił, że nie te auta wystawił, zostało nam 1 auto ze zdjęciami, ale zniknął opis w aukcji. Teraz już wiemy z camperteam, że nie my jedni trafiliśmy na niego, na szczęście odpuściliśmy, bo nic by dobrego z tego nie wyszło... Stanęło na Szczecinie. W ciągu kilku dni Czarnowidz wrócił, szybko zorganizowałam sobie wolne i pojechaliśmy. Po dwugodzinnych oględzinach i przelewie auto było nasze :-)



W domu nie mieliśmy zbyt wiele czasu na przeglądy i remonty. Na szybko mechanik porobił co pilne, kupiliśmy opony, coś z wyposażenia, posprzątaliśmy. Pierwszy wyjazd to wypad do rodziny, jakieś 20 km od domu ;-) I zaczęło się poznawanie auta... i zaczęły wychodzić buble... Przeciekanie prysznica, trafiony zaworek przy prysznicu zewnętrznym (na razie zlikwidowany), nie działa wiatrak do rozprowadzania ciepła, jeden palnik w kuchence, lodówka na 12V, mamy dodatkowy zbiornik z wodą, tyle, że woda tam wpada ale nie wychodzi... więc nie dość, że bezużyteczny, to kłopotliwy, bo zabiera 50 l wody. nie wiadomo o co chodzi z tempomatem, nie działa spłuczka, prysznic leje wrzątek (nie miesza chyba z zimną), rolety się rozsypują, gniazdo na zapalniczkę nie chce ładować telefonów, i tak jeszcze by można.. Poprzednicy ewidentnie nie umieli użyć większości sprzętów, albo część faktów zataili... Na szczęście w dużej mierze to upierdliwości, a nie poważne sprawy. Tyle, że takie upierdliwości często kosztują więcej niż ich codzienne odpowiedniki.

Najpierw auto przetestował tata wyjeżdżając na ryby, ale właściwie nie używali nic (jak to na rybach, piwko, wódeczka, niemycie się...), z jazdy zadowoleni. 2.5 TD robi swoje, powoli ale do przodu. Tylko trochę śmierdzi spalinami... No ale nie może być idealnie ;-)

Gdy już spuściłam wodę na zimę, pozabezpieczałam co się da, bo są przymrozki, nagle Czarnowidz wpada do domu na dłużej i wymyślamy wyjazd w stronę Kotliny Kłodzkiej. Uczymy się autka, naprawiamy co nieco, myślimy jak co zabezpieczyć na czas jazdy, planujemy zakupy i roboty do nowego sezonu. Ale o tym innym razem...   

środa, 30 września 2015

Pomorze Zachodnie - podsumowanie

Przede wszystkim koszty:

Camping Tramp Świętouść 65, namiot, osobówka, 2 osoby, 3 noce 187 zł.
Szczegóły:
Osoba dorosła: 18,00 zł
osobówka: 10,00 zł
namiot 1-2 osoby: 12 zł (mieliśmy trójkę, nikt nie sprawdzał)
opłata miejscowa: 2,19 zł
piwo Bosman, i butelki i lane: 6 zł za 0,5
gofry 6-9 zł
frytki chyba 5 zł, spora porcja
warzywniak - ceny jak na straganie w okolicy

Karsibór nocleg auto + namiot na terenie Wyspy Skarbów 25 zł
Świnoujście: ryba w barze Pierożek wielka, tak se, ok 30 zł, schabowy wielki ale niskiej jakości, ceny o mało restauracyjne
Muzeum Rybołówstwa Morskiego: 15 zł / os za całość
Wieża widokowa - pozostałość kościoła: 6 zł / os, toaleta dodatkowo płatna
Podziemne miasto: 15 zł od osoby
Prom bezpłatny
Zagroda pokazowa żubrów: 6 zł, audioprzewodnik gratis, ilość ograniczona
 Kamień Pomorski - wieża widokowa ze skromnym muzeum minerałów: cenę dopiszę jak znajdę
Muzeum w Wolinie - ceny nie pomnę, ale jakieś grosze







czwartek, 24 września 2015

Świnoujście z różnych stron

Niedospani trochę ruszyliśmy w stronę Świnoujścia. Marzyło nam się coś podjeść w restauracji mijanej po drodze, niestety wczoraj była już zamknięta, a teraz jeszcze zamknięta. Zajrzymy tam następnym razem, bo wyglądała bardzo zachęcająco, a do tego nad samą wodą. Nazywa się to Rybaczówka. Widzieliśmy też Ptaszarnię, wychodzi na to, że restauracje na wyspie wszystkie wyglądają zachęcająco.

Naszym pierwszym punktem programu była latarnia morska. Niefajnie się zaczął nasz dzień, bo z powodu wiatru latarnię zamknięto w momencie kiedy doszliśmy do jej wejścia.. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze próby wejścia na jakąkolwiek latarnię morską.. Tuż obok jest jeden z trzech fortów, jednak wszystkie odpuściliśmy z braku czasu.

Następne było Podziemne Miasto, przy okazji obejrzeliśmy budowę gazoportu ;-) Nie wyglądał na gotowy... Podziemne miasto to strzał w dziesiątkę, trafiliśmy na świetnego przewodnika, musztrował wszystkich równo. Jest to kompleks budynków i przejść pod ziemią, które były wykorzystywane jeszcze nawet w 1995 roku i utajnione. Muzeum stara się pozyskiwać kasę i kolejne sprzęty, w te wakacje można było zwiedzić dwa duże obiekty z pięciu istniejących. Dobre dwie godziny, bilet normalny 15 zł. Koniecznie sprawdzajcie godziny wejść, bo jest ich tylko kilka dziennie. Choć widzieliśmy też drugą grupę idącą za nami, bo tłumy były. Jedyny duży minus to brak toalety i las otoczony drutem kolczastym. Policzcie sobie czekanie w kolejce + zwiedzanie, warto skorzystać z lasu wcześniej, przed terenem obiektu.

Potem przyszła pora na miasto. I tu zaczęły się schody, bo nie mieliśmy ani planu, ani przewodnika. Dojazd na drugi brzeg to albo przeprawa dla wszystkich, gdzie była wielka kolejka (z trójki odbijamy w lewo na 93 i już na rondzie był korek, prom Bielik z Warszowa), albo przeprawa dla mieszkańców (autem), ale pieszo może wejść każdy (centrum, prom Karsibór). Wybraliśmy centrum, zaparkowaliśmy na Orlenie jakiś kilometr od promu, ale się okazało, że po drodze jeszcze były miejsca. Promem myk myk za darmo do samego centrum. Zeszliśmy na ląd, zaczęło się chmurzyć i popadywać, a my bez planu. Gapiąc się w telefon poszliśmy w kierunku morza, ale to trwałoby za długo, żeby coś zjeść i albo znaleźć nocleg albo dotrzeć do Szczecina. Obejrzeliśmy przypadkiem nadmorską dzielnicę turystyczną, wszędzie tak być powinno.. Jasno, gustownie, schludnie, elegancko.


Potem udało nam się znaleźć wieżę kościelną z punktem widokowym, kawiarnią i galeryjką. W kawiarni było z 40 stopni, więc nie skorzystaliśmy. Widoki z góry uzmysłowiły nam jak bardzo miasto oberwało w czasie wojny i jak zostało "uszczęśliwione" za komuny..


Ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy co w tym mieście jest wartego obejrzenia a czas gonił ruszyliśmy w stronę promu i wypatrzonego baru. Marzył mi się Zachodni falochron i Stawa Młyny, ale piechotą było za daleko a nie znaleźliśmy autobusu, który by jechał dość blisko. Wygooglałam Muzeum Rybołówstwa, była 15:45 a muzeum do 17:00. Postanowiliśmy zaryzykować, dolecieliśmy na 16:00, zapytaliśmy czy to ma sens. Decyzja zapadła, dziarsko przejdziemy wszystkie piętra, dla dzieci mogą być nudne, nam się podobało. Klimaty morskie, nawigacja, sprzęty sprzed wieków, bursztyny, mapy, muszle. Na parterze jest osobna ekspozycja rafy koralowej. Zakochałam się! Coś pięknego!  Dorosłym polecamy przeznaczyć ok. 2 h na zwiedzanie. Wstęp kosztował 15 zł z rafą.
 Zjedliśmy niepowalający i nie barowo tani obiad w Pierożku i postanowiliśmy zrobić jeszcze spacer do portu. Zobaczyliśmy z zewnątrz kolejne dwa forty i portową zatoczkę i trzeba było wracać..  Potem szybki przejazd do Szczecina na nocleg. Dom coraz bliżej...

wtorek, 22 września 2015

Pomorze Zachodnie 2015 - pora się ruszyć

Najwyższa pora się ruszyć. Zbieramy się, żegnamy z goframi, przesympatyczną obsługą i wszystkim pod nosem. Najpierw jedziemy  w stronę Międzyzdrojów. Zahaczamy o latarnię Kikut. Jeśli oczekujecie wejścia na latarnię i pięknych widoków to rozczarujecie się jak ja. Ja rozumiem, że zabytek, że wyjątkowa, że wysoka.. Ale nie da się na nią wejść, jest w środku lasu a czasu schodzi sporo na dotarcie do niej. Na szczęście jest w pięknym bukowym lesie, tak innym od tych górskich.


Po spacerze pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy krótkim spacerkiem na Klif Gosań / Wzgórze Gosań. I tu widoki były :-) I bunkry były. Niestety zdjęcia mamy tylko z telefonu i nie ma się czym chwalić...

W okolicy zostały nam jeszcze żubry. Ileż radości (takiej podłej i złośliwej) nam dał spacer do rezerwatu! Nie widać na początku informacji, że to spacer prawie 3 km lasem... i te jęczące dzieci, mamuśki w laczkach, japonkach, szpilkach, wyfioczone w obcisłych kieckach.. zasapani podpasieni tatusiowie.. Hłe hłe hłe. A potem było tylko gorzej.. żubry olewające ludzi, przerażona sarenka, bieliki schowane najdalej jak się da.. Wszędzie ostrzeżenia, żeby nie karmić, nie przechodzić za barierki, być cicho.... co to kogo obchodzi!? Mamuśka przekłada bachora za płot, żeby lepsza fota była, dziecko się drze..  Miejsce świetne, przewodnik audio, filmiki nawet były. Tylko ci ludzie wokół nas... 





Postanowiliśmy pojechać pod Świnoujście. Udało mi się dodzwonić do Mariny Karsibór, tam dostałam numer do lokalnego rolnika, który przyjmuje ludzi z namiotami. Dotarliśmy sprawnie na wyspę Karsibór, która w zasadzie jest dzielnicą Świnoujścia. Miejsce samo w sobie rewelacyjne! Zaciszne, sielskie, choć sporo komarów. Wiejskie klimaty, woda naokoło, następnym razem spędzimy tam kilka dni wynajmując kajaki. 

Dlaczego warto zajechać na Karsibór?
 1) stary cmentarz niemiecki z zachowanymi płotkami, coś magicznego, pięknego i dość zadbanego
2) raj dla miłośników ptaków
3) dłuuuugi falochron wgłąb Zalewu Szczecińskiego
4) kolonia kormoranów, w którą można wejść (szkodzą lokalnemu ekosystemowi i rybakom..)
5) port U-bootów na wjeździe na wyspę
6) pomnik lotników RAF

Rolnik, który miał nas przygarnąć okazał się być właścicielem Wyspy Skarbów. Powiem tak, na nocleg fajnie. 25 zł od osoby, prysznice znośne, kibelki, jakiś bar, łąka i spokój. Nie podobało mi się podejście właścicieli do części zwierząt. Świnki morskie na dworze w klatce jak króliki, cały dzień bez nadzoru dorosłych były miętolone przez dzieci, w nocy w czasie wichury dalej były na dworze. Trafiliśmy na imprezę, gdzie jedną z atrakcji była "mysia ruletka", myszki i małe szczurki były trzymane w plastikowym transporterze w upale.. samej zabawy na szczęście nie widziałam, bo bym wyszła z siebie.. Sama atrakcja dla dzieci niby ok, ale wszelkie instalacje linowe były wykonane zupełnie amatorsko, bez jakiejkolwiek wiedzy na temat parków linowych, bezpieczeństwa czy odpowiedniego sprzętu. Gdybym miała dzieci, to bym ich tam nie wpuściła. 

Sama noc to przygoda. Już będąc na wieczornym spacerze po falochronie musieliśmy bardzo uważać, bo bardzo mocno wiało, tak, że przyduszało. Po dotarciu na pole zobaczyliśmy, że jest tylko gorzej.. Nie wiem jak silny był to wiatr, ale w nocy przestawialiśmy auto, żeby trochę osłonić namiot. Innym namioty się porwały, ktoś z dziećmi spał w aucie, bo się bały. Nas budził namiot kładący się nam na twarze.. i nie spadła ani kropla deszczu.

A to nasze meble:






poniedziałek, 14 września 2015

Plażing.. i jak to się płaci za rybę nad morzem..

Udało się! Leżeliśmy całe 2 godziny! Buntowałam się jak Czarnowidz powiedział "dość". Że się spalimy, że ile można, że gorąco...



No nie powiem.. miał rację.. wystarczyło, żeby wszystko piekło..

W każdym razie po plażingu ruszyliśmy na zwiedzanie. Koleżanka polecała Wisełkę jako wariant awaryjny noclegowy, ale Wisełka nie zrobiła na nas żadnego wrażenia.. małe to to, a i tak kiczoza i balony. Nie zgłębialiśmy więc tematu. Dojechaliśmy po chwili do Międzyzdrojów, no jak już jesteśmy tak blisko.... To co zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenia... Dzikie tłumy, kiczoza i masakra, handel wszystkim i coraz większe reklamy.. molo płatne. Na starych zdjęciach wygląda ładnie..

Już chcieliśmy uciec, kiedy zgłodnieliśmy... wylądowaliśmy w dość tłocznej knajpie, ktoś nam podkradł zamówienie (braliśmy dorsza z pieca, a oni smażonego, no faktycznie ciężko zauważyć różnicę..), kucharz bardzo przepraszał, szybko dostaliśmy swoje dania. Wszystko było pyszne, niestety jak to nad morzem.. to, że ryba na wagę to normalka, ale żeby kawałki po 400g.... jakieś 90 zł. Do tego okazało się, że surówki i frytki też są na wagę, jedno i drugie dostaliśmy prawie po 200g!! W menu było normalnie wpisane jak wszędzie, wyglądało, że porcja to 100g i kosztuje 5 zł... Szkoda gadać. Za problemy z kolejką surówki dostaliśmy gratis, a i tak wyszło sporo ponad stówę.. Zachciało się nam jeść w Międzyzdrojach..

Na koniec jeszcze zrobiliśmy sobie spacer i dopiero odkryliśmy jakiś mniejszy deptak, znacznie przyjemniejszy.. tak to jest, jak się jedzie bez przygotowania. Do tego jeszcze były takie kwiatki..

Zupełnie to do nas niepodobne, ale zostaliśmy na Campingu Tramp trzy noce.. jakieś lenistwo nas ogarnęło, to po pierwsze. Ale też sama atmosfera, Polacy, Czesi i Niemcy razem, wszyscy grzeczni, pomocni, pełna kultura. Pyszne gofry, tanie i dobre piwo, super obsługa, wszystko pod nosem, wszędzie czysto, plaża wypełniona jedynie mieszkańcami campu, wystarczyło przejść się 100m i było pusto. Dużo później doczytaliśmy, że to jeden z niewielu campów czterogwiazdkowych. I tak naprawdę wtedy napatrzyliśmy się na kampery... niedługo po powrocie zaczęliśmy poszukiwania.




Maruda.

niedziela, 13 września 2015

Pomorze Zachodnie 2015 - miał być relaks...

My to zupełnie nie umiemy odpoczywać... na koniec dnia byłam po prostu wściekła i rozgoryczona.. Nawet Czarnowidz się zgodził na leżenie na plaży, a i tak nam nie wyszło.. Ale od początku.

Wstaliśmy sobie, poranna kawka przed namiotem, śniadanko. Wokół atmosfera wczasowa, ale bez drących się dzieci (pół nocy grały w makao przed domkiem naprzeciwko! Po cichu! Bez komórek i tabletów!) Plan był odwiedzić koleżankę plażującą w Międzywodziu. Przygotowani do plażingu (plecak z ręcznikami, woda, gazetki, książki) ruszyliśmy nad wodę.. potem dzwoniliśmy do koleżanki.. bez efektu.. no to co? Przejdziemy się, może znajdziemy. Przeszliśmy naszą pustą plażę.. zatłoczoną plażę w Międzywodziu.. i nic.

 Ponieważ było przyjemnie ciepło, ale nie upalnie, a tłok nas odstraszał, to poszliśmy dalej.. i dalej.. i dalej.. Skończyło się na obiedzie w Dziwnowie (coś z krową w nazwie, niedobre burgery..), wizycie w aptece i testowaniu kolejnych plastrów na pęcherze trzymające się jeszcze po Górach Izerskich. Z campingu do Dziwnowa było ok 9-10 km.. Droga powrotna to już była mordęga, jęczenie i marudzenie, ból stóp i stawów.. no i nowe pęcherze.. kiedy wreszcie mieliśmy paść na piach to przyszły wielkie czarne chmury..

Podreptaliśmy do namiotu, oczywiście nie padało.. Wieczór spędziliśmy piwkując i pożerając pyszne gofry. A między goframi, piwem, plażą i toaletami robiłam kuśtyk kuśtyk kuśtyk.. Czarnowidz przewidując katastrofę zaproponował, że może następnego dnia naprawdę poleżymy...

Maruda


sobota, 12 września 2015

Kawałek Pomorza Zachodniego 2015

Termin urlopu Czarnowidza został zupełnie przestawiony (aż dziwne, że tego nie przewidział...) i zamiast jechać gdzieś w sierpniu byliśmy zmuszeni na szybko wymyślić wakacje na lipiec. Stąd wzięły się Czeskie Izerskie, ale też wyjazd w okolice Szczecina i Świnoujścia.

Dobry duch z bloga Na koniec mapy podpowiedział miejscówkę nad morzem, która gwarantowała spokój - w tłumie byśmy nie wytrzymali. Końcomapowcy mieszkają w Szczecinie, więc pierwszy nocleg był załatwiony. Ruszyliśmy do Szczecina, S3 jedzie się bardzo fajnie, pomijając fragment ok 100km bez toalet... Dotarliśmy do celu po południu i zostaliśmy sterroryzowani przez szczecińską część rodziny Czarnowidza.. kawka u cioci jak to kawka u cioci... wydostaliśmy się o 22:00... szybki dobry i tani kebab na Krzywoustego ( Bar Rab - całodobowy!!) i popędziliśmy na nocleg. Po wieczornych pogaduchach wstaliśmy niedospani :-)

Rano ruszyliśmy w drogę, coraz bliżej morza :-) Najpierw Wolin, niepowalająca pizza w rynku, spacer do ruin wiatraka, sympatyczne Muzeum Regionalne, choć wystawa o Neandertalczykach jakaś taka trochę upiorna...
Do Wikingów nie zaglądaliśmy, część pracowników ewidentnie spacerowała po miejscowości, więc chyba nie byłoby co oglądać..

Potem szybki przeskok do Kamienia Pomorskiego, weszliśmy na wieżę, widoki zacne. Pozostała część miasta jaką widzieliśmy to smutne bloki ( ohydna pasteloza), jedynie ratusz i dwa budynki przy porcie robiły pozytywne wrażenie.

  


Z Kamienia droga prowadziła prosto do morza... Przejechaliśmy upiorny Dziwnów i równie kiczowate Międzywodzie. Plan był by zatrzymać się albo na campingu Tramp (nie jesteśmy fanami dużych campingów..) albo gdzieś naprzeciwko na dziko.. Miejsce nazywa się Świętouść, przez cały pobyt nie dotarliśmy nad pobliskie jezioro, gdzie ponoć były jakieś domy..  Poza tym NIC... Po szybkim rozejrzeniu się wjechaliśmy na camping.. z pewnym przestrachem i zwątpieniem.. tymczasem obsługa na wejściu była bardzo wesoła, polecili zrobić sobie spacer i wtedy zdecydować. Znaleźliśmy dobre miejsce i postanowiliśmy zostać na jedną noc (58 zł, 2 osoby, osobówka i mały namiot). Przekonała nas bliskość plaży, bar z zimnym Bosmanem w kilku rodzajach i jakaś ogólnie pozytywna atmosfera i spokój, mimo sporego tłumu. 

Po rozbiciu namiotu poszliśmy na plażę, zobaczyć morze po jakichś 10 latach.. 



wtorek, 25 sierpnia 2015

Czeskie Izerskie - podsumowanie

Trochę konkretów.

Termin - lipiec 2015
Trasa: Lysy vrch na granicy Cz-PL przy Bogatyni, zielony szlak, potem czerwony, przez Filipkę, Polednik, Ptaci kupy, Chata Smedava i do Jizerki. Z Jizerki już można wyjechać autem, w sezonie letnim są jakieś cyklobusy do miejscowości gdzie są stacje.

Woda - do kupienia w barze w Filipce, bar przed Ptaci kupy, potem od Tetrevi chaty są strumyki i źródła, przynajmniej przy suszy. Dalej już wody sporo.

Jedzenie: słabo, w Filipce w porządku ale tłusto, potem w tych budkach to co najwyżej pajda ze smalcem, chata Smedava zrobiła słabe wrażenie, choć wybór był spory; Jizerka to kilka restauracji i barów do wyboru, my polecamy Pansky dum.

Droga nie do zgubienia się, punkty widokowe dobrze oznaczone, upierdliwy asfalt i wszędzie schody. Co jakiś czas znaki, tablice z mapami.

Korzystaliśmy głównie z mapy z jakichś targów turystycznych: Jizerske hory, cykloturistiska a lyzarska mapa sezon 2013-2014 wydana z projektu Euroregionu Nysa. Warto na trasie robić zdjęcia map (kolejne odcinki), bo tam były oznaczone budki i sklepiki. Na innej też uwiecznionej aparatem były řopíky, czyli bunkry czeskiej linii Maginota. Tu o nich poczytacie więcej. Zależy co kto lubi, ale dla nas te malutkie bunkry były atrakcją. Na upartego, jak komuś kurz i piach nie przeszkadza, można by w nich spać. Dla tych, co lubią geocaching też jest sporo atrakcji.

Spanie - obiektów noclegowych na tej trasie brak, rozbijaliśmy namiot w lesie i pod sklepikiem, ciężko o dobrą miejscówkę, najlepiej, żeby się nie rzucała w oczy.. A poza tym meszki, meszki, meszki...

Koszty:  tyle ile chcecie wydać na picie, ew. obiady. Ceny jak u nas.


Izerskie - kolejne dni

Między Polednikiem a Ptacimi kupami na mapie ewidentnie płynie spory strumień. Przecina szlak. Spaliśmy tuż przed tym przecięciem, a jednak Czarnowidzowi zajęło dobre 20 minut odnalezienie wody. Ileś cieków wodnych musiało się połączyć poniżej drogi, żeby po przejściu jakichś 500m w dół można było się w miarę umyć i nabrać zapasów wody. A że był upał to zanim doszliśmy do namiotu byliśmy od nowa zapoceni..

Ruszyliśmy z rana, droga już niestety do końca wyłożona była asfaltem albo płytami.. I ledwo ruszyliśmy a już niespodzianka! Paręset metrów od miejsca noclegu mamy budkę z piwem! Zdaje się na skrzyżowaniu ze szlakiem zielonym idącym na Hejnice. Lodowata tania malinovka to hit wyjazdu! Napojeni ruszamy dalej, przed nami długa upierdliwa droga, za to z kilkoma punktami widokowymi. Koniecznie wejdźcie na Ptaci vrchy! Do samego końca dróżki. Piękne widoki, tylko to podejście... oczywiście po schodach..


Chwilkę później po lewej stronie pojawiło się miejsce jakieś takie niepozorne, ale ludzie włazili, na mapie zaznaczone.. to poszliśmy. Krasna Mari - skałki z fenomenalnym widokiem! Tuż obok drogi.



Po drodze mijamy Tetřevi chatę/boudy, która niestety była zamknięta.. za to przy niej było pierwsze źródełko z odrobiną wody! 

Następna na mapie jest Knajpa lub Na kneipe a nam gorąco... i chce się pić... Ok. 15:00 docieramy do rezerwatu Na Cihalde, warto przekroczyć bramę, bo w środku jest wieża z widokiem na bagna. Padnięci i przegrzani ledwo dołazimy do skrzyżowania i widzimy ludzi! Z piciem w rękach! Knajpa otwarta! Za grosze kupujemy Malinovkę i jakiś wynalazek z miodem i miętą, malinovka jest lepsza.. 


Plan mamy ambitny, bo jeszcze kawałek jest do Chaty Smedava, gdzie chcemy zjeść obiad, przed nami wejście na Jizerę i znalezienie miejsca na nocleg. Decyzja - najpierw jemy. I tak wypiliśmy cydr (Kingswood), który w składzie miał cukier, syrop glukozowo-fruktozowy itd.... i zjedliśmy bezsmakowy smażony ser... Chata Smedava okazała się rozczarowaniem. Wkrótce ujawniły się pęcherze na moich stopach... w ilości znacznie komplikującej sprawę.. i w zasadzie po próbie przejścia kawałka musiało się to skończyć noclegiem, odpuszczeniem Jizery i ostatecznie prawie zakończeniem wyjazdu.. Udało nam się rozbić namiot pod budą/sklepikiem tuż za Smedavą i szybko schowaliśmy się przed meszkami.

Rano zwinęliśmy się szybko w obawie przed ochrzanem właściciela sklepiku. Moje stopy dokonały żywota... jak było źle niech świadczy fakt, że przestałam nawet marudzić.. po prostu zamilkłam zaciskając zęby... Dowlekłam się do Jizerki, jako miejsca najbliżej cywilizacji. Udało nam się dodzwonić do koleżanki i pozostało czekać aż pozałatwia swoje sprawy i przyjedzie po nas.

Na pocieszenie wypiliśmy pewną ilość lodowatego piwa i zjedliśmy fantastyczny obiad! Panský dům to raj na ziemi! Przepiękna wioska, a na środku niedrogie piwo i przepyszne i wielgachne dania za 15-20 zł.






sobota, 22 sierpnia 2015

Czeskie Izerskie lipiec 2015 - dzień pierwszy

Kilka lat zbieraliśmy się w sobie, żeby przejść Góry Izerskie po czeskiej stronie, ale coś ciągle nam nie pasowało.

Tym razem wakacje zostały pokrojone na kawałki, jednym z tych kawałków zostały Jizerske Hory. Plan zakładał trzy noclegi. Trasa od Bogatyni do Jakuszyc, przez Filipkę, Jizerkę do Orlego. Pięćdziesiąt razy sprawdzałam prognozy, miało się wypadać tuż przed startem i potem już tylko upał.. Sto razy zmieniałam zdanie ile i jakie buty brać.. Dawno nie szliśmy z całym dobytkiem na plecach, jęczałam na samą myśl.

Zostaliśmy podwiezieni w okolice Bogatyni, na Lysy vrch, oznaczony też jako Vysoky, piękne miejsce z ruinami holendra i nową farmą wiatrową, dokładnie na granicy polsko-czeskiej. Rozbiliśmy namiot, zasnęliśmy wśród szumu i zgrzytów wiatraków. Część była w trakcie serwisu, a jeden domagał się go głośno i dość niepokojąco.

Ruszyliśmy dość wcześnie, ledwo złożyliśmy namiot, a zaczął padać deszcz. Udało się go przeczekać pod wiatką zaraz przy szlaku. Odtąd pogoda była idealna, ale życie co wieczór nam zatruwały meszki. Zamykaliśmy się w namiocie o 19-20:00, bo nie szło wytrzymać (piękny powód do marudzenia!), więc wstawaliśmy o 6-7:00.

Mieliśmy zapas wody, ale liczyliśmy też na strumienie i źródełka licznie oznaczone na mapach. Upał dawał popalić, ale trasa była przyjemna, głównie lasem, a i widoki się trafiały. Tu blisko lewego górnego rogu widać wiatraki spod których ruszyliśmy.

Zaliczyliśmy Špičák (punkt widokowy), potem Skalni Hrad, gdzie nie ma zamku. Na dość mozolnym zejściu do Filipki ktoś urządził fantastyczną ścieżkę edukacyjną. Słuchaliśmy lasu, podglądaliśmy korniki, zaglądaliśmy w skały i drzewa, poznawaliśmy zwierzęta.


W Filipce (Filipka -Oldřichov v Hájích) pochłonęliśmy wielki obiad w lokalu o nazwie Hausmanka u kozy, i przemiła Pani sprzedała nam dwie butle mineralnej (z Lidla...). Przez cały następny dzień nie spotkaliśmy ani kropli wody...

Niedługo potem zaczęła się nasza mordęga... asfaltem. Praktycznie do końca szliśmy asfaltową drogą, jedynym urozmaiceniem były dość liczne górki, skały i punkty widokowe. Na nie niestety zwykle prowadziły....  schody.
Minęliśmy szczyt Polednik, na mapie mieliśmy oznaczenie punktu widokowego, ale to po prostu górka w lesie. Wymęczeni temperaturą, twardą drogą i kicaniem po schodach padliśmy dość wcześnie. Nocowaliśmy między Polednikiem a Ptaci kupy (uwielbiam tą nazwę!).


Od czegoś trzeba zacząć..

Chcemy wyjechać, robimy listy rzeczy do zabrania, żeby potem móc coś dopisać/skorygować i mieć na następny wyjazd.

Wyjeżdżamy.. robimy notatki.. , zbieramy bilety, cenniki, ulotki.. a po roku ktoś nas pyta o radę i nie możemy znaleźć NIC. Stąd pomysł by wszystko przechowywać w sieci.

Dlaczego Czarnowidz i Maruda? Na kilka dni przed wyjazdem Czarnowidz przepowiada co w aucie się zepsuje i kiedy połamią się pałąki w namiocie.. a Maruda marudzi na bieżąco. Choć raz zdarzyła się Czarnowidzowi nutka optymizmu.. chciał nazwać bloga "Marudziłam już wszędzie". Znaczy to, że wierzy, że trochę jeszcze pojeździmy po świecie...

Ps. przy przeprowadzce znalazłam list z rzeczami do zabrania trzy.... jedna z 2008 roku...