poniedziałek, 20 lutego 2017

Welcome to Hel

Noc minęła spokojnie, miejscówka jest świetna, schowana przed wiatrem, dość osłonięta przed drogą, i nawet za bardzo pociągów nie słychać. Na Helu się chyba od torów nie da uciec, za wąsko ;-) W sezonie można tu zwiedzić bunkier, teraz zamknięty.

Rano zryw, bo trzeba zdążyć na karmienie fok! Z parkowaniem w Helu poza sezonem nie ma w zasadzie problemu, bo parkingi są bezpłatne, poskreślane są zakazy. Jak to my zawsze, zdążyliśmy na styk. Tłumów nie było, zimnica straszna i wieje, ale foczkom to zupełnie nie przeszkadzało. Najpierw myślałam, że takie spaślaki, ale potem się dowiedzieliśmy, że ciężarne.


Wsparliśmy fokarium zakupami w sklepiku, wysłaliśmy focze pocztówki. Przeszliśmy się po miejscowości, zaskoczeni, że to takie normalne miejsce - bloki, żule, sklepy, zwykłe życie. Weszliśmy do Muzeum Rybołówstwa. Na wieży nas wywiało, na wystawie się zaczytaliśmy, ale też pobawiliśmy. Jest urządzenie do wyciągania sieci (rybaków z nas nie będzie.. ja nic, Czarnowidz wyciągnął JEDNĄ rybę...) i do bujania się jak na kutrze.


Duże wrażenie na nas zrobiły stare zdjęcia i pocztówki... Pięknie kiedyś było..


Z wieży widzieliśmy rybaków przy pracy.. A morze żywi i bogaci!


 W ciągu dnia wpadliśmy do knajpki Captain Morgan, a że pora była przedobiadowa, to wciągnęliśmy naleśniki. Bomba owocowo-kaloryczna! Gospodarze sympatyczni, godzinami można podziwiać wystrój i lecą szanty!

Obiad zjedliśmy prawie naprzeciw, ponieważ nie mogliśmy się zdecydować co chcemy, a ceny wszystkiego były super, w końcu wyszedł do nas kucharz i zapytał czy jedliśmy łososia bałtyckiego. I to był strzał w dziesiątkę! Wzięliśmy też flądrę, jeden zestaw surówek (tak poradził kucharz) i fryty. Poprosiliśmy o średnie porcje (spodziewaliśmy się wielkich jak w Międzyzdrojach..), dostaliśmy idealne, frytek była tona, surówki też. Łosoś był przepyszny! 
Robiło się ciemno, gdy doszliśmy do (oczywiście zamkniętej) latarni morskiej. Poszliśmy też na cypel (obeszliśmy platformą), weszliśmy do bunkrów (Geocaching dużo podpowiada). Planowaliśmy Sylwestra spędzić w Gdyni na koncertach, ale wycieczka taki kawał do miasta wydała nam się bez sensu. Szkoda czasu. Na wieczór w końcu stanęliśmy w Jastarni, są tam dwie miejscówki. Staliśmy nie w porcie, a tuż obok. Ugrzaliśmy się trochę, Czarnowidz się zdrzemnął, ja naszykowałam przegryzki i lokalne piwo kupione w Wejherowie. Skończyło się na tym, że przeszliśmy się po miejscowości, znaleźliśmy kilka starych domków (za mało!), pozaglądaliśmy pod jachty i kutry (duży port!), zaprzyjaźniliśmy się z rudym kotem portowym, próbowaliśmy nowym aparacikiem zrobić zdjęcia nocne... i zmarznięci wróciliśmy do Marudera. 

Były też takie kwiatki...


Otworzyliśmy szampana przed 23:00, żeby potem nie pić na siłę - przy naszej intensywności zwiedzania padamy spać wcześnie. Ze zdjęć niewiele wyszło, dlatego z rana plan był pochodzić jeszcze. Na fajerwerki wyszliśmy na dach budki z wypożyczalnią sprzętu wodnego, normalnie prowadziły na górę schody jak na platformę widokową. Dziwne to było wrażenie, patrzeć na wybuchy na drugim brzegu... Jakoś tak wojennie to się kojarzyło.. Trójmiasto w ogniu... Jastarnia na szczęście strzelała ładnie.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz